W naszych wsiach i miasteczkach żyją ludzie, którzy czynią swoje miejsca lepszymi. I nie mam na myśli tych, którzy robią to zawodowo w ramach swojego etatu czy różnych interesów. Chodzi mi raczej o tych, których osobowość, naturalnie sprzęgnięta jest z pulsem i życiem miejscowości, a aktywność wiąże się z czymś bardziej bezinteresownym. Ludzi, którzy pojawiają się i dodają smaku chwilom, jakby byli przyprawami tych miejsc. Ludzi, którzy stanowią ozdobę wielu wydarzeń i są blisko w ważnych dla danego miejsca momentach. Do tego wszystkiego, mających zawsze do opowiedzenia jakąś ciekawą historię, anegdotę, a w rękawie skrywających zaskakujący fant czy rekwizyt, jakby byli czarodziejami codzienności wyciągającymi królika z kapelusza.
Taką osobą dla Gryfina i okolic był Marek Kozanecki – smakosz życia, gawędziarz, dawca radości. Właśnie odszedł, jak to mówią bohaterowie westernów, do krainy wiecznych łowów.
Zawsze kiedy Pan Marek pojawiał się na horyzoncie miałem na twarzy tzw. banana. Kiedy to było na imprezach byłem pewien, że skosztuję czegoś wyjątkowego (był absolutnym mistrzem nalewek), a do tego usłyszę ciekawą recepturę lub historię. Dawkę pozytywnej emocji odczuwałem nawet wtedy kiedy szedłem na jakiś pogrzeb w Gryfinie, bo byłem niemal pewien, że Pan Marek pojawi się na nim jako fotograf i symbolicznie będzie żegnał kolejnego mieszkańca miasta. Wydawał mi się trochę jak Charon przeprawiający kolejne gryfińskie dusze przez Styks, a troszkę jak skrupulatny kronikarz, któremu oku nic w mieście nie umknie.
Pół roku temu rozdawał na Włóczykiju nr 11 kalendarzyki, a także zamykał nasz festiwal, przemawiając do publiczności między prelekcją ornitologa i pisarza Stasia Łubieńskiego, a pokręconym występem Paprodziada. Podczas festiwalu kręcił się szczególnie blisko w okolicach gospodyń, które serwowały domowe smakołyki. Był osobowością, która pasowała do festiwalu idealnie.
Pan Marek był koneserem i mistrzem życia, a Gryfino właśnie traci jednego ze swoich najpiękniejszych obywateli.
Do zobaczenia Panie Marku, mam nadzieję, że gdzieś przy stole pełnym potraw, o których nie mamy pojęcia, że istnieją.