Poszliśmy z Julką z Jerozolimy na stronę palestyńską za mur okalający miasto z buta. Troszkę się przeliczyliśmy z czasem i zastała nas ostatnia modlitwa muezina w drodze.
Kto był to wie. Niezbyt kolorowy to widok przedzierać się przez tą ponurą granicę pośród zasieków i betonowych budynków. Na szczęście wracaliśmy z całą ekipą zmęczonych, ale życzliwych, palestyńskich robotników. Było więc raźniej.
Połaziliśmy wzdłuż muru, żeby pooglądać graffiti. Dużo w tych obrazach było miłości i nadziei, choć sceneria posępna. I tak na odchodne postanowiliśmy odwiedzić otwarty kilka miesięcy temu hotel Banksy’ego. I co?
No i pył! Załapaliśmy się na piękny koncert na piano i skrzypce, na który oprócz dystyngowanych obcokrajowców przeszło kilku obdartusów z miasta. W tym dzieciaki. Kelnerka roznosiła kanapki, a my przeżywaliśmy to wszystko w jakiejś niepojętej galerii, gdzie to co uliczne i symboliczne dla lokalsów przeplatało się z inteligentnym i ironicznym artyzmem.
I tak sobie pomyślałem. Jakie to budujące, że są na tym świecie ludzie, którzy potrafią dostrzegać coś więcej niż barwy swojej flagi, swoją kulturę, swoją nieograniczoną mądrość, swoje podwórko i swoją własną dupę. I potrafią nieść nadzieję dla tych, którzy gdzieś na różnych krańcach świata, pozostają w beznadziei. I potrafią to robić jeszcze z radością. Jakby nic lepszego niż radość na tym świecie nie było.
Cudowne miejsce. Hotel Banksy’ego na rogatkach Betlejem. Po godzinie 20.00 fortepian sam bez pianisty gra kawałki Massive Attack i Nine Inch Nails, a do jednego z korytarzy przechodzi się przesuwając półkę z książkami. Patent jak z szafą i wejściem do Narnii.